Dać się uzdrowić i umocnić
Poczucie grzechu to nie to samo, co egocentryczne poczucie winy. To ostatnie polega na wewnętrznym niepokoju, że nie jestem taki, jaki powinienem być - że nie dorastam do moich własnych wyobrażeń o sobie, albo że dopuściłem się postępku, który nie przynosi mi chluby. Natomiast poczucie grzechu płynie z gorzkiej świadomości, że we mnie i w moim postępowaniu są różne rzeczy, które nie podobają się Bogu, a On przecież niewątpliwie mnie kocha.
Toteż czego innego szuka w spowiedzi człowiek z egocentrycznym poczuciem winy, a czego innego skruszony grzesznik. Ten pierwszy chce odzyskać poczucie niewinności, natomiast człowiek, który przychodzi do konfesjonału pod wpływem prawdziwej skruchy, chce po prostu rzucić się Panu Jezusowi w ramiona - z ufnością serdeczną, że On mnie nie tylko od moich grzechów uwolni, ale mnie całego (takiego, jakim On mnie widzi, a nie takiego, jakim ja sam siebie widzę) będzie uzdrawiał i umacniał.
Spowiedź już niepotrzebna?
Wydaje się, że do spowiedzi przestają chodzić najczęściej ci katolicy, których dotychczas przyprowadzało do tego sakramentu egocentryczne poczucie winy. Bo z chwilą, kiedy poczucie to w sobie przezwyciężyli bądź je stłumili, przestają odczuwać potrzebę spowiedzi.
Wówczas dzieje się jakoś tak: Kiedy ktoś główną energię życiową wkłada w utrzymanie i wychowanie swych dzieci albo jeśli widzi sensowność swojej pracy zawodowej i jej pożytek społeczny, osiąga zazwyczaj stan wewnętrznego zadowolenia ze swojej postawy. Jeśli w dodatku taki człowiek jest zasadniczo wierny Bożym przykazaniom, dość często zdarza się, że przestaje odczuwać potrzebę sakramentu pokuty.
Owszem, ludzie tacy cenią sobie istnienie tego sakramentu. Wiedzą bowiem o tym, że człowiek czasem ciężko upadnie i wówczas dotkliwie jest mu potrzebne miłosierdzie Boże. Na ogół jednak chodzenie do spowiedzi jest dla takich ludzi problemem kłopotliwym: niby powinno się to robić, a nie bardzo wiadomo, po co. Może jeszcze tylko w związku z przystąpieniem do Komunii świętej odczują czasem ogólny, trudny do nazwania stan zabrudzenia duszy - i to jest główną przyczyną, że do spowiedzi jeszcze czasem przystąpią.
Żeby w życiu nie utonąć
Istnieje znacznie gorszy sposób radzenia sobie z poczuciem winy. Mianowicie różnymi metodami można je w sobie stłumić. Można na przykład sobie "wytłumaczyć", że tak jak ja postępują wszyscy, a wobec tego nawet jeśli moje postępowanie jest złe, to można się tym zanadto nie przejmować. Szczególnie skutecznym sposobem osiągnięcia stanu zadowolenia z siebie jest dostosowanie poglądów do swego postępowania. Człowiek sobie wówczas "wytłumaczy", że zło, jakie czyni, jest w gruncie rzeczy czymś dobrym, a w każdym razie musi się tak postępować, żeby w życiu nie utonąć.
Takie stłumienie poczucia winy można jeszcze przyklepać obserwacjami, że inni postępują jeszcze gorzej. Można nawet dojść do takiego zaślepienia, że człowiek już w ogóle nie widzi swojego zła, natomiast odczuwa potrzebę potępiania innych. Zadowolenie z siebie wzmocni się dodatkowo, jeśli wśród tych, których potępiam, nie zabraknie księży. Bo po co chodzić do spowiedzi, skoro sami szafarze tego sakramentu są gorsi ode mnie?
Nie trzeba chyba nikogo przekonywać
Słowem, chyba już lepsze jest egocentryczne poczucie winy (byleby wynikało ono z wpatrywania się w zwierciadło dekalogu), niż przekonanie, że ja w ogóle nic nie mam sobie do zarzucenia. Niemniej, żeby naprawdę zrozumieć, czym jest sakrament pokuty, trzeba swoją grzeszność zobaczyć nie tyle w świetle egocentrycznych obserwacji, co w świetle wiary.
Egocentryzm mojego poczucia winy daje się poznać po następujących znakach: nieraz potępiamy jakieś małe swoje grzechy, a nie zauważamy wielkich, nieraz ogarnia mnie złość na samego siebie, że nie potrafiłem zachować się lepiej, czasem nawet pogarda dla siebie. Sędzią, który mnie wówczas ocenia, jestem ja sam, choć pobudzony niekiedy do tego przez innych. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że ten sędzia bywa zazwyczaj mało obiektywny.
Grzech w świetle miłości
Czymś zupełnie innym jest religijne poczucie grzechu. Przede wszystkim cechuje go żal, że nie jestem taki, jakim chce mnie Bóg. W jakimś sensie mam w nosie to, że nie dorastam do mojego ja idealnego. Najbardziej boli mnie to, że w mojej miłości do Boga jest tyle bylejakości lub nawet nieautentyczności. Coś podobnego przeżywają zapewne małżonkowie, których małżeństwo bardzo się udało. Z jednej strony cieszy ich to, że im dłużej są z sobą, tym więcej się kochają, ale z drugiej strony wciąż odkrywają w swojej miłości jakąś nieprawdę i egoizm, i wciąż muszą je w sobie przezwyciężać.
Toteż tak naprawdę człowiek dopiero wówczas zaczyna rozumieć, jak wielkim jest grzesznikiem, kiedy już w ogóle mu się nie zdarzają grzechy ciężkie. Bo dopiero wówczas jestem w stanie dostrzec samą istotę grzeszności: oto Bóg daje się nam dosłownie cały, dla nas stał się człowiekiem, za nas pozwolił się ukrzyżować, zaś w Eucharystii daje nam się wręcz do spożywania - a we mnie wciąż jest jakiś nieprzezwyciężalny skurcz, który nie pozwala mi oddać się Jemu całkowicie. Wciąż jestem wobec Boga nieufny, wciąż nie umiem Mu naprawdę zawierzyć samego siebie.
Osiągnąć pełną wolność
Czasem, kiedy dowiadujemy się, że ten czy ów święty uważał się za największego grzesznika, jakiego nosiła nasza ziemia, skłonni jesteśmy widzieć w tym kokieterię, obłudę, a co najmniej pustą deklarację. Kiedy jednak człowiek zobaczy własne niedowierzanie Bogu, wówczas ogarnia go przerażenie i odechciewa mu się porównywania z kimkolwiek, nawet z największym zbrodniarzem. To poczucie grzechu nie ma nic wspólnego z wmawianiem sobie czegoś, czego się samemu nie widzi. Nie ma też nic wspólnego z samoponiżaniem się, nie zmniejsza też poczucia własnej wartości. Człowiek widzi jednak z przerażeniem, że moja wartość jako osoby ludzkiej oraz moja wolność są zagrożone w samym fundamencie: bo przecież dopiero moje całkowite otwarcie się na Boga pozwoli mi w pełni zrealizować siebie i osiągnąć pełną wolność.
I zapewne dopiero wówczas człowiek ma szansę jako tako zrozumieć, co to znaczy, że Chrystus jest Zbawicielem. Pierwszym, który mówił, że jest największym grzesznikiem, był Apostoł Paweł. A przecież oddał się on Panu Bogu naprawdę bez reszty. Przypatrzmy się jednak uważnie jego świadectwu. Pisał on tak: Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy (1 Tm 1,15). Ten człowiek musiał dobrze rozumieć, że zbawienie to nie tylko rekompensata za dobre uczynki i nie tylko uwolnienie od popełnionych grzechów. Paweł musiał z własnego duchowego doświadczenia gorzko wiedzieć o tym, jakim skandalem jest ten skurcz, którym człowiek się broni przed miłością Bożą, i to nawet wówczas, kiedy – psychologicznie rzecz biorąc – Bóg i Jego sprawy naprawdę stały się całą treścią mojego życia. Dla Apostoła Pawła nadzieja na zbawienie na pewno była nadzieją na to, że miłość Chrystusa do mnie jest potężniejsza niż moja grzeszność, że Chrystus Pan, który częściowo już teraz otworzył mnie na swoją miłość, przeprowadzi swoje dzieło do końca i uzdolni do naprawdę całkowitego oddania się Jemu.
Świadomość grzechu
Nie przypadkiem Pan Jezus powiedział, że trzeba dopiero Ducha Świętego, żeby nas przekonać o naszym grzechu (por. J 16,8). Poczucie winy ma każdy uczciwy człowiek, który widzi, że mógłby i powinien być lepszym niż jest. Żeby jednak mieć poczucie grzechu, trzeba już prawdziwie kochać Boga i tęsknić za tym, żeby kochać Go naprawdę z całego serca. Otóż jedno i drugie może w nas sprawić tylko Duch Święty.
Pan Jezus mówił ponadto, że niektórzy ludzie nie wiedzą o tym, że są grzesznikami: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników (Mk 2,17). Człowiek, który nie wie o tym, że jest grzesznikiem, i uważa się za całkiem zdrowego i sprawiedliwego, w rzeczywistości nie jest ani zdrowy, ani sprawiedliwy, jest tylko duchowo nieprzytomny i nie wie o tym, że istnieje coś takiego jak miłość Boża, do której jest on powołany. Jakże więc może on osiągnąć zbawienie, skoro on go w ogóle nie potrzebuje (nawet jeśli marzy o tym, żeby na drugim świecie być szczęśliwym)? Przecież zbawienie wieczne będzie polegać na miłowaniu Boga dosłownie ze wszystkich swoich sił, z całej duszy i z całego serca.
Dać się wyleczyć
Kiedy wiem, jak bardzo jestem grzeszny, to wiem zarazem, jaki to wspaniały dar móc często przychodzić do Boskiego Lekarza. Bo przecież tylko On jeden potrafi mnie skutecznie leczyć z tego paraliżu, który zamyka na miłość Bożą i budzi lęk przed Jego wolą. Innymi słowy, tylko ten Lekarz ma moc uwolnić nas od grzechów i doprowadzić do życia wiecznego.
"Jest... rzeczą wiadomą, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne. Co do nich zapowiadam wam, jak to już zapowiedziałem: ci, którzy się takich rzeczy dopuszczają, Królestwa Bożego nie odziedziczą" (Ga 5, 19-21 )
- Z serca bowiem pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny nierządne, kradzieże, fałszywe świadectwa, przekleństwa. To właśnie czyni człowieka nieczystym" (Mt 15, 19-20).
Dziękuję bardzo za ten artykuł. Wyjaśnił mi moje wątpliwości
OdpowiedzUsuń... dzięki za odpowiedz.
OdpowiedzUsuńBardzo przydatny tekst.
OdpowiedzUsuń